Historia początków golfa

Drogi Czytelniku! Wyobraź sobie 1993 rok, redakcja lokalnego dodatku do Gazety Wyborczej w Szczecinie, siedzę jak zwykle w pracy i rozmawiam o nowych projektach wydawniczych z redaktorem naczelnym Jerzym Sawką. Dzwoni telefon – Marek Sokołowski zaprasza na otwarcie nowego pola golfowego w Kołczewie i towarzyszący mu turniej dla dziennikarzy. Spojrzeliśmy po sobie: golf? W Polsce? I zaraz potem decyzja – jedziemy.

Pojechaliśmy. Było zwyczajnie, jak i teraz – dziesięć lat później na imprezie golfowej: instruktaż na drivingu, nauka na puttingu, ale wtedy to było dla nas wszystko nowe. Zrobiono z nas czteroosobowe grupy i puszczono na małe pole. Później z wypiekami na twarzy opowiadaliśmy w redakcji, że trzeba trafić do dołka z ogromnej odległości. A jeden taki dołek (166m, siódemka na małym polu w Amberze) to jest taki długi, że nie widac nawet końca i wali się na taki krzyż pod górkę. A drugi (ósemka) to jest na takiej wyspie co naokoło jest woda. Wszyscy się zbiegli i słuchali z przejeciem o tym nowym sporcie dla snobów.

Rundę na małej dziewiątce w Amberze skończyłem z wynikiem gdzieś tak pod osiemdziesiąt uderzeń, Jurek Sawka był nieco lepszy co podkreślał z dumą. Turniej wygrał dziennikarz z Warszawy z wynikiem 49 uderzeń. Wszystkim nam opadły szczęki i patrzyliśmy na niego jak na półboga. Później ktoś tam wyniuchał, że był kilka lat na zachodzie i trzymał już wcześniej kij w ręku, odetchnęliśmy z ulgą.

Oczywiście dziś już patrzę na ten wyczyn niewątpliwie z innej optyki, czasem z uśmiechem konstatuję że grywam na tym polu 32 uderzenia. Ale wtedy były inne czasy – pionierskie i wszystko było dla nas ekscytujące i nowe. O dużym 18-dołkowym polu wtedy nie miałem nawet pojęcia. Pewnie nam nawet go nie pokazano żeby nas nie straszyć.

Ten turniej z 1993 roku zasłynął w mediach z zupełnie innego powodu ponieważ skończył się paskudnym wypadkiem. Jedna z dziennikarek była zbyt ciekawa na drivingu i podeszła za blisko do trenującego kolegi. Otrzymała cios kijem golfowym w szczękę i konieczna była jej rekonstrukcja (szczeki oczywiście nie dziennikarki). Media podniosły wrzawę i była afera, trochę to zaszkodziło w rozwoju golfa.

Poinformowano nas o opłatach, wpisowe do klubu wynosiło coś koło 6000 marek niemieckich. Była to kwota dla szeregowego zjadacza chleba w ówczesnych czasach astronomiczna. Wsród członków klubu było kilkudziesięciu Niemców i paru Polaków. Wróciłem z przekonaniem, że owszem to może i fajne zajęcie, ale nigdy nie będzie mnie na nie stać.

Minęły trzy lata. Wyjechałem na „Najdłuższy weekend nowoczesnej Europy” do Pogorzelicy nad morze. Sławek Piński, obecny dyrektor pola w Binowie z którym grałem w koszykówkę, zaciągnął mnie i Jarka Gaszyńskiego na pole golfowe do Łukecina. Rozegraliśmy rundę, lekko przekroczyłem osiemdziesiąt uderzeń. Po obiedzie waliłem zapamiętale na trawniku naszego ośrodka za pomocą pożyczonego na polu kija „Morstar” w dziurkowaną plastikową piłeczkę, którą dał mi Sławek. Znawcy tematu skonstatowali, pukając się palcem w czoło, że zapadłem na golfozę. Choroba rozwijała się dalej. Za tydzień pojechałem znowu. I od tego czasu każdy weekend spędzam, w miarę możliwościu na polu, ale to już oczywiście wszyscy wiecie ze swoich doświadczeń.

W tym samym roku „zarobiłem” pierwsze pieniądze na golfie, niegodne amatora powiecie – cóż życie. Gdzieś tak pod koniec lata Optimus organizował na polu w Łukęcinie turniej dla swoich gości, głównie początkujących. Ja przyjechałem jak zwykle grać. Jakimś fartem zaproszono mnie do tego turnieju. Ograłem wszystkich, w nagrodę dostałem kartę dzwiękową najnowszej generacji do komputera. Komputera niestety nie miałem i sprzedałem ją komuś za dwie stówy. Pewnie ci wszyscy goście co ze mną przegrali patrzyli na mnie tak jak ja na tego triumfatora sprzed trzech lat. Tak historia zatoczyła krąg.

Jerzy Dutczak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *